Historia miłosna opowiedziana bez użycia słów. Eteryczne wonie smyczkowej melodii, zrównoważone kroki bębnów i dęte grzmoty szokujących piorunów. Piotr Czajkowski rozlewa swoje „Jezioro łabędzie” przed zachwyconymi balletomanami, a jego brzegi wizualnie wypełniają tancerze Kijowskiego Teatru Narodowego, by wymownością swych ruchów skompletować gęsto opierzoną historię jednego z najwybitniejszych rosyjskich widowisk baletowych.
Po tafli jeziora MDK-owskiej sceny rozpierzchło się stadko białych łabędzic. Zaklęte w śnieżnopióre ptaki niewiasty zdawały się pływać w powietrznych przestworzach. Z właściwą damom lekkością i dumnym wdziękiem lotnego stworzenia otoczyły gromadą księcia Zygfryda. Młodzieniec ten bowiem osiągnął właśnie pełnoletność – matka poleca mu zatem wybrać sobie żonę i przekazuje rodzinny medalion, który zawisł na szyi młodziana, kołysząc się w takt pełnego radości sissonne – szpagatu w powietrzu, jaki wykonał kilkakrotnie szczęśliwy książę. Marszałek dworu natomiast pewnymi, acz równie zwiewnymi, co trzepot ptasich skrzydeł, machnięciami miecza, pasuje Zygfryda na rycerza-obrońcę królestwa, które ma odziedziczyć. Z kuszą na ramieniu wskazać miał swą wybrankę, lecz mimo młodzieńczego wigoru, Zygfryd postanowił wykazać się dorosłą rozwagą. Najważniejszą życiową decyzję musiał dokładnie przemyśleć nad zacisznym jeziorem. Czymże jednak jest złudny pancerz ludzkiego rozsądku wobec rozpalonego sztyletu uderzających znienacka uczuć? To nie ostrze, lecz łabędzi dziób przebódł serce księcia. Na czele łabędzich zastępów rytmicznie, choć przygaszona cieniem smutku, posuwa się piękna Odetta – piękność przemieniona przez Złego Ducha w łabędzia. Zakochany od pierwszego ujrzenia jej ślizgu chassé młodzieniec pragnie przełamać urok niecnego czarnoksiężnika i wrócić opierzonej gracji ludzką postać. Czar odwrócić jedynie stałość zakochanego księcia. Romantyczna przysięga wiecznej miłości baletowym w synchronicznym pas de daux wyniosła parę kochanków prawie pod samo niebo. Zło jednak nie śpi… Kołyszące młodych tancerzy huśtawki nut Czajkowskiego z siłą gromu uderzyły w czarnoksiężnika, drzemiącego pod postacią smolistej barwy puchacza i natychmiast pobudziły go do diabolicznych knowań – zło musi zwyciężyć! Postanawia omamić zakochanego księcia.
Tymczasem we dworze rozpoczął się królewski bal.
Zachwycona księżna, zwyczajem gospodarza, należycie przyjmuje taneczne delegacje z najznamienitszych państw Europy. Wpadają huzarzy, by rozpalić tancerki w barwnych spódnicach brawurowym czardaszem. Tańczą neapolitańską tarantelę, nie brakło i polskiego mazura, równie dziarskiego, choć z nutą nadwiślanej nostalgii. Szczególnie intryguje kreacja hiszpańska. Mężczyzna z charakterystyczną przyciętą na „kaczy kuper” brodą porywa swoją partnerkę do ognistego fandanga, gdy znad jeziora powraca spóźniony Zygfryd. Nad głowami tancerzy mglisto szybuje mroczna, pierzasta postać. Ku swojemu zaskoczeniu dostrzega w młodej Hiszpance ukochaną – Odettę. Nie dostrzega, że to nie ona, nie pierwowzór, lecz mamidło, replika – Odelia, która mami Zygfryda drobnymi kroczkami pas de borrée. Książę traci nad sobą kontrolę – nie zauważa, że tańcem, jak teatrzykiem marionetek, manipuluje czarnoksiężnik Robratr, który sprawia, żę Zygfryd wyznaje Odelii miłość, zrywając tym samym zobowiązania wobec Odetty i skazując ją na wieczne cierpienia w ptasiej skórze. Młodzieniec wpada w chytrze zastawione sidła zła.
Zdruzgotana biała łabędzica umiera… Nad jeziorem przelatuje czarne ptaszysko, świętując zwycięstwo nad siłami dobra. Otrząsnąwszy się z hipnotycznej niemocy Zygfryd, wiruje w desperackim piruecie, by zjawić się przy swojej ukochanej. Odnajduje w swym sercu niespożyte pokłady miłości i mocą tego uczucia wskrzesza Odettę. Razem podejmują finalny pojedynek ze złem. Bezlitośnie podcinają rozłożyste skrzydło czarnego puchacza, który wyczerpany długotrwałym, choć wyrównanym bojem, resztkami sił odfruwa na jednym, z ruchu na ruch ubożejącym w opierzenie, ramieniu. Kto jednak wie – kiedy powróci? I czy jego skrzydła nie żyją prawem mitologicznej hydry, a wycięcie jednej gałęzi zła nie zrodzi w jej miejscu całego nowego drzewa nikczemności, perfidii i fałszywości…?
Kijowska interpretacja arcydzieła Czajkowskiego daje nam jednak pewne nadzieje i przekonuje, że w ludziach drzemie siła, zdolna kruszyć nawet najbardziej zamarznięte jeziora uczuć i działań.
W oryginale Zygfryd i Odetta niczym romantyczni kochankowie ucieczkę do szczęścia dostrzegają w samobójczej śmierci. Czarny ptak natomiast prawem nocy wyrusza na łowy, by dalej czerpać moc z nieszczęsnych upadków człowieczych serc. Któż by jednak oglądał cały czas ten sam spektakl? Pozwólmy sobie, jak zrobił to ukraiński teatr, na własną interpretację, która – co prawda – pozostawi w naszych uszach to samo echo wybitnej muzyki Piotra Czajkowskiego, lecz może diametralnie przemalować kontury, w których zamykamy barwy własnego świata…
Oszczędna scenografia z pewnością nie dorównała przepychowi inscenizacyjnemu, jaki pamiętali niektórzy jaworzniccy widzowie z moskiewskiego Teatru Bolszoj, bo też sala widowiskowa MDK nie ma takiej rozpiętości. Za to operatorzy świateł fenomenalnie tworzyli zjawiskowy klimat widowiska. Migotanie świateł pozwalało przenieść się w wyobraźni nad ponure brzegi tajemniczego jeziora, płynąć wraz z łabędziami po jego granatowej tafli – lub przeciwnie – współuczestniczyć w rozświetlonym dworskim balu, wśród roztańczonych gości. Muzyka Czajkowskiego, o rosyjskiej, rozlewnej kantylenie, lekka, roztańczona, prosta i zachwycająca, sprawiała, że niejeden z słuchaczy podśpiewywał, przytupywał, pewnie chciałby ruszyć w tany na scenę. Trzeba by mieć mieć jeszcze umiejętności, które kijowski balet udowodnił. Tańczyli: Swietłana Zacharowa – Odetta / Odylia, Jekatierina Barykina – Księżna panująca, Denis Rodkin – książę Zygfryd, Artemij Biełakow – Rotbart i kilkudziesięciu innych baletmistrzów – tańczyli pięknie, choć nie tak pięknie, żeby zasłużyć na owacje na stojąco. Jaworznicka publiczność jest naprawdę bardzo wymagająca.