Stand-up to zwykle monolog jednego wykonawcy, który za główny cel stawia sobie rozbawienie publiczności. Stand-up opiera się bardziej na charyzmie wykonawcy oraz kontakcie z publicznością niż na dopracowaniu każdego wiersza przedstawienia i wartości artystycznej. Tyle definicja zaczerpnięta, jakżeby inaczej, od wujka Wiki. Wybitni artyści stand-upowi Leja i Szumowski postanowili złamać reguły i wystąpić we dwóch, toteż uznali, że ich występ spełnia wszelkie warunki, by nazwać go spektaklem chociaż (znów wujek Wiki) definicja spektaklu jest nieco inna, to utwór dramatyczny lub inne dzieło sztuki teatralnej odegrane przez aktorów przed zgromadzoną w tym celu publicznością. Tym razem wszystko się zgadza – pojedynek głosowy obu standuperów był faktycznie niezwykle dramatyczny – jeden wygłaszał durną tezę, drugi jeszcze durniej ją komentował, udając, że jest innego zdania. Problem jednak poległa, że ze sztuką ich występ miał niewiele wspólnego. I nawet nie chodzi o bluzgi, które ku radości szczelnie wypełniającej sale widowiskową MDK młodych ludzi padały ze sceny rzęsiście, niczym niczym deszcz grudniowy, który spada na ziemię, nie po to, by ją zrosić i ożywić spragnione dżdżu wiosenne roślinki, lecz by zamienić ją w cuchnące bagno.
„Artyści” postanowili debatować z publiką na temat wiary. Bynajmniej nie chodziło o wyrażenie poglądów i przekonanie widowni do czegokolwiek. Ani jeden, ani drugi nie mieli nic do powiedzenia, choć mówili dużo, głośno i plugawie. Pomysł był wybornie prosty – szokować, zohydzać, epatować cuchnącymi porównaniami, bo w sprawach klozetowych rzeczywiście wykazywali fenomenalną wiedzę. Trafili w sedno – publika zarykiwała się ze śmiechu niczym polityk na spotkaniach w wiernymi fanami.
Najzabawniejszy bez wątpienia był skecz, którego ofiarą padł widz z pierwszego rzędu. Okazało się, że zasnął w trakcie wysłuchiwania pasjonującej perory religijnej. Został sponiewierany bez litości przez wściekłego stand-upera, któremu nie chciał odpowiedzieć na żadne pytanie, nawet jak ma na imię. Próbował go zastąpić jeden z widzów, pan Mateusz (?), jednak i on oberwał ciętą i wulgarną riposą – po przerwie już się nie pojawił. Nikt nie zareagował, nikt nie stanął w obronie żadnego z panów, chociaż atak był niezwykle agresywny. Na szczęście okazało się, że śpioch okazał się wisienką na mało smacznym torcie. Tomasz Mechowicki aktor teatralny, telewizyjny i głosowy znakomicie zaśpiewał piosenkę o tym, że nie ma nic do powiedzenie, dlatego nie odpowiadał na zaczepki. Jego występ był promykiem nadziei przyszłość stand-upu.
Zakończyli pochwałą narkomanii i narkotyków. Wmanipulowali słuchaczy raczej niż widzów w zabawę polegającą na dodawanie rymów do tekstów wychwalających używki – i było śmiesznie, a przy tym jakże odkrywczo. Wierszokletów na widowni nie brakowało – do nosa niucha koki wziął – publika: łoł! I drugi pozytywny akcent. Tym razem zaczerpnięty z teatru kukiełkowego. Oto pacynki ze skarpet, które ubrali obaj stand-uperzy, mające wyobrażać różne rodzaje narkotyków nagle zamieniły się w postacie, które najpierw zatańczyły, wreszcie zaczęły się okładać. Jedną z nich był śpiewający Tomek, drugim Szymon Sztukowski, instruktor gimnastyki sportowej, trener akrobatyki. Wniosek dydaktyczny (prawdopodobnie) – nie mieszaj narkotyków, pozostań przy jednym, a będziesz długo żył i dobrze ci się będzie powodziło.
Pointa – jeden rzekł do drugiego – to co pokazaliśmy to tuman show. Tumanami z pewności nie oni byli – za show zarobili całkiem nieźle: przemnażając ceny biletów razy zajęte miejsca (ok. 350) – wynik całkiem satysfakcjonujący. Płatnicy wychodzili także usatysfakcjonowani poziomem widowiska. Zatem wszystko O.K.
Ted Zgred