„Posłałem z niemi czeladź i konie swoje, co mi były niepotrzebne, a wróciłem się samotrzeć nazad do pana Tyszkiewicza, bom mu był dał parol. Przyjechawszy tam, byłem wdzięcznym gościem; ochota wielka, pijatyka. Byłem tam tydzień. Po tygodniu chcę jechać: nie puszczają. Żeby jednakowo ludzie mieli wiadomość o mnie, posłał gospodarz swego kozaka, przez którego dałem im ordynans, żeby przeszedszy na tamtę stronę Białegostoku, wlekli się powolej, poko ja ich nie nagonię, ażeby mi w Lidzie i w Ośmianie zostawili o sobie wiadomość. Byłem tedy tam i drugi tydzień w owej konwersach jej miłej, w owych komplementach ab invicem, obiecując mi różne promotiones […]”
Powyższy tekst nie wypłynął z ust Piotra Bałtroczyka, który wystąpił 9 lutego 2024 roku w klimatyzowanej (acz „niemającej pretensji do elegancji”) sali widowiskowej MDK; słynny satyryk nie mknął konno do przyjaciela, by uczestniczyć w przeciągających się lukullusowych ucztach, ALE… MOGŁO TAK BYĆ.
Z monologu niezmordowanego gawędziarza i ironicznego werbalisty wyłonił się bowiem portret niegdysiejszego sarmackiego zawadiaki, który w wieku dojrzałym pędzi żywot poczciwego ziemianina, przy czym zamiast konia używa motocykla, a jego kompanami nie są sąsiedzi – hreczkosieje, lecz podobni jemu lekko przejrzali królowie życia korzystający z uroków starości, a także łosie znajdujące się w odmiennych stanach świadomości spowodowanych nadmiernym spożyciem jabłek fermentujących w nienawykłych do etanolu organizmach.
Przez prawie dwie godziny widzowie mieli możność słuchania pana Piotra Bałtroczyka w stu procentach organicznego, nieposiłkującego się multimediami, co wydaje się nieprawdopodobne, zważywszy na zdolność wytwarzania przez niego ekspiacyjnych wyznań, eksplikacji, dygresji i glos, niemieszczącą się w sferze nawet uzdolnionych językowo erudytów. Nie trudno było ulec złudzeniu, że to nie człowiek, lecz precyzyjnie wygenerowane algorytmy służące do nieprzerwanej produkcji tekstów lekkich i frywolnych, a jednocześnie gęstych od refleksji egzystencjalnych.
Finezyjna scenografia, niezwykle stonowana ścieżka dźwiękowa, bezbłędne oświetlenie oraz dyskretna elegancja stroju scenicznego wydawały się nie mieć żadnego znaczenia w procesie snucia opowieści, opowiastek, anegdot, gawęd, miejskich klechd, apokryfów, humoresek i facecji, które płynęły swobodnie, falowały łagodnie, znajdując przeszkodę jedynie w kaskadach śmiechu, wymuszających chwile milczenia.
Pan Bałtroczyk ze swadą oswajał, co nieuchronne i nieuniknione, żartując z własnych słabości oraz niezmiennej od wieków skłonności człowieka do wybiegania myślą w obszary niedostępnej dla niego transcendencji, przeistaczał gorzką refleksję w pogodny dystans do życia, świata, losu. Rubaszny humor skatologiczny mieszał się tu z eschatologią, radosna chęć użycia światowej rozkoszy wynikała z poczucia marności i przemijania. Opowieści wypływające wprost z własnych codziennych doświadczeń, zawierające refleksje dotyczące kruchości ludzkiego ciała, dojrzewania i nieuchronnego więdnięcia urastały do uniwersalnych prawd dotyczących istoty człowieczeństwa.
Każdy, kto zdecydował się piątkowy wieczór przyjść na występ tego wszechstronnego artysty, mógł poczuć się jak w lingwistycznym Edenie, do którego bramę stanowił doskonały występ innego artysty kabaretowego, pana Cezarego Sadowskiego.
Życzymy sobie więcej takich wydarzeń, a panu Bałtroczykowi – wszystkiego kiełkującego z okazji zbliżającego się wiosennego okresu siewów!
Jacek Fidyk