„Po to potrzebna skrzypcom muzyka, żeby wiatr ją niósł” – tak śpiewała o cygańskim życiu Anna German i to jest właśnie jego istota – poczucie wolności i radość czerpana z samego faktu istnienia. Entuzjaści barwnego folkloru romskiego oraz muzyki nim inspirowanej mieli okazję zetknąć się ze zmysłową atmosferą wieczornego życia w taborze podczas koncertu „Na cygańską nutę”, przygotowanego przez Teatr Narodowy Operetki Kijowskiej i zaprzyjaźnionych artystów, którzy wystąpili 21 października 2018 r. w sali widowiskowej Młodzieżowego Domu Kultury w Jaworznie. Nie był to koncert dla melomanów, raczej musicalowe widowisko łączące operetkę z rewią estradową, przeznaczone zarówno dla doświadczonych słuchaczy, jak i początkujących wielbicieli sztuki muzycznej, prezentujące niezwykle wysoki poziom artystyczny.
Duszą tej wytrawnej gali biesiadnej, przygotowanej pod względem muzycznym i wokalnym bardzo pieczołowicie, jest kultura romska, której personifikacją okazała się (w drugiej części koncertu) Elena Rutkowska, popularna artystka estradowa i aktorka, znana szerokiej publiczności z serialu „Pitbull”, a bywalcom teatrów – ze sceny Teatru Buffo. Na scenie MDK żywiołowość łączyła się z niezwykłą wrażliwością wielbicielki twórczości Agnieszki Osieckiej i Bułata Okudżawy – stylowe wykonania popularnych piosenek („Gelem, gelem”, „Aj gene Roma”, „Ech, wy oczy”, „Hop, hop, hop”, „My, Cyganie”) rozkołysały słuchaczy, w czym pomogły występy tancerzy atakujących oczy widzów feerią barw. Nie bez znaczenia była też osobowość piosenkarki – jej szczerość i serdeczność wprowadziły w nastrój festynowej zabawy nawet najbardziej opornych odbiorców, nastawionych na repertuar operetkowy.
Tenże zaś, zgodnie z zasadami sztuki, lekki, lekko wyskokowy i lekko musujący jak półwytrawne prosecco frizzante, składał się z popularnych wyjątków ze znanych utworów (operetek Imrego Kálmána, Franza Lehára, Johanna Straussa syna, Giuseppe Verdiego, Freda Raymonda). Publiczność nie potrzebowała zachęty, by wspólnie ze znakomitymi wykonawcami śpiewać lub nucić fragmenty „Barona cygańskiego” („Wielka sława to żart”) czy „Perły z Tokaju” („Graj, Cyganie, graj”).
W szampańskim nastroju utwierdziły odbiorców filmowa piosenka do muzyki Roberta Stolza, najbardziej znana z wykonania Jan Kiepury ¬– „Brunetki, blondynki” oraz „Oczy czarne” – rosyjski romans do słów ukraińskiego poety. Utwory te nie stanowiły wyzwania dla rozśpiewanej części publiczności, inaczej zgoła było, gdy prezentowane arie wymagały profesjonalnego przygotowania i lat żmudnych ćwiczeń. Zachwycające występy Jany Tatarowej, obdarzonej mocnym głosem dowiodły, że operetka, choć błaha w tematyce, wymaga od solistów niezaprzeczalnego kunsztu dającego się łatwo wychwycić nawet laikom. Mistrzostwo techniczne gwiazdy dawało złudzenie, że dźwięki przez nią wydobywane są nieludzkie, generowane przez magiczną machinę zaprogramowaną na doskonałość (może dlatego nie oddziaływała na mnie emocjonalnie, jakbym znalazł w sterylnym świecie idealnym, pozbawionym uczuć – wszak emocje wprowadzają poczucie chaosu…) Natomiast interpretacje Emilii Zielińskiej w subtelny sposób wpływały na moją sferę emocjonalną. Miłośnicy męskich głosów zostali zaspokojeni przez Michała Boreckiego, Volodymira Holkina i Wojciecha Poprawę. Ale, ale… Uroczy wieczór wypełniony melodyjnymi utworami nie byłby możliwy, gdyby nie (pozornie!) pozostająca w cieniu sztuka wyśmienitej orkiestry pod dyrekcją Igora Jaroszenki (z której wyodrębnił się dla oczu publiczności – dzięki partiom solowym – skrzypek), grupa wokalna wspomagając solistów oraz grupa baletowa.
Każdy szczegół przedsięwzięcia został staranie przemyślany – doznania wizualne dopełniały wrażeń słuchowych. Wśród lśniących od cekinów kostiumów wyróżniały się stroje stylizowane na ludowe, szczególnie z charakterystycznym ukraińskim haftem. Te właśnie stroje oraz tradycyjne pieśni wzbudziły we mnie pragnienie, by usłyszeć więcej utworów ludowych. „Więcej korzeni! Więcej słowiańskości!” – chciałem zakrzyknąć. Brakowało mi melancholijnej, ale orzeźwiającej Osmętnicy słowiańskiej, rzewności i rozlewności w tejże rzewności, heeej! Niechże zalśni odrębność kultur zrodzona u jej podstaw, a nie jakaś tam, nie wiadomo jaka, mętna europejskość we frakach. (No tak, ale wtedy program musiałby się się nazywać „Na słowiańską nutę”). Czułem się chwilami trochę jak Rafał Olbromski na uczcie u księcia… oglądany oczami arystokratów. Zrozumiałem jednak, że koncepcja projektu była inna, i nie żałuję, że przyszedłem zobaczyć jego realizację. Rozumiem też, program podany na plakatach mógł ulec zmianie, chociaż szkoda mi nieusłyszanej, efektownej „Habanery”, na którą bezskutecznie czekałem (chyba nie można uznać za jej wykonanie humorystycznej mruczanki towarzyszącej widzom wychodzącym z sali widowiskowej po zakończeniu koncertu).
Natomiast całkowicie niezrozumiała jest dla mnie (dająca się odczuć podczas widowiska) współczesna tendencja do przyłapywania kultury wysokiej, jej miętoszenia i zdrabniania (jakby powiedział Gombrowicz), czyli umniejszania – przerabianie jej zdrowego mięsa w produkt fast food gwoli…No, właśnie – gwoli kogo? czego? Gwoli potencjalnych odbiorców? Założenie, że publiczność prezentuje poziom tylko trochę wyższy niż troglodyci obraża nie tylko widzów – upokarza artystów, a przede wszystkim deprecjonuje samą sztukę.
Niestety, działania prowadzącego (zapewne pełnego dobrych intencji), zmierzające ku temu, by po każdym zetknięciu się słuchaczy z dziełami muzycznymi obniżyć poziom emocji, były niezwykle skuteczne. Chwilami można było poczuć atmosferę domu… handlowego podczas Dnia Dziecka, kiedy promocje chińskich zabawek łączą się z festiwalem hamburgerów i recitalem bożyszcza nastolatków, (których zdecydowanie nie można nazwać przyszłością narodu). To tak, jakby przelękli pedagodzy zapychali dzieciom usta lizakami i watą cukrową przed wysłuchaniem Mozarta. Bezzasadnie, zupełnie niepotrzebnie. (Mozart to nie Mahler). Sztuka nie potrzebuje podtrzymywania (chyba że upada…).„Żenujące żarty prowadzącego” można było ewentualnie zastąpić anegdotami związanymi z powstaniem operetek czy informacjami o librettach, chociaż moim zdaniem zapowiedzi zawierające tytuł wykonywanego dzieła, nazwisko twórcy i odtwórcy zupełnie by wystarczyły.
Dzięki profesjonalnym artystom w słowiańskich duszach słuchaczy hulała muzyka, a niektóre konferansjerskie uwagi, które nie wszystkim mogły przypaść do gustu, utonęły w kaskadach dźwięków. Koncert zwieńczyła piosenka „Hej sokoły”(wykonana na bis!) Nie można było wybrać lepszego utworu niż tę polsko-ukraińską pieśń we wzruszający sposób łączącą polską mentalność romantyczną z ukraińskim i kozackim folklorem. Nic dziwnego, że publiczność, podczas owacji na stojąco, żądała powtórnego jej odśpiewania.
(Cóż z tego, kiedy w głowie, jak pogłos z placu budowy, wibruje ten straszny Strauss – umcyk, umcyk tratata ta, ta – kufel piwa i kiełbacha). Ech, bez przesady, to tylko kamyczek w dzikim ogrodzie słowiańsko-ugrofińsko-bałkańsko-romskim!
Myślę, że w imieniu uczestników koncertu, mogę powiedzieć – czekamy na nowy projekt Teatru Narodowego Operetki Kijowskiej! Jaworznicka publiczność jest przygotowana na zabawę na wysokim poziomie, ale też na widowisko wymagające od słuchaczy pewnych określonych kompetencji zapewniających odpowiedni odbiór dzieł muzycznych.
Jacek Fidyk
* Cieszmy się winem i śpiewem (toast z opery „Traviata” Giuseppe Verdiego).