W sali koncertowej zapanowała cisza – nie ta zwyczajna, lecz napięta, niemal metafizyczna, jakby wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech. Na scenie – fortepian i Miroslav Beinhauer, młody czeski pianista urodzony w 1996 roku, który tego wieczoru oddał się interpretacji dzieł Ludovico Maria Enrico Einaudiego. Był to wieczór, który poruszał nie tylko zmysły, ale i najgłębsze pokłady emocji. Einaudi, znany z niezwykłej zdolności łączenia klasycznego brzmienia z elementami popu, rocka, muzyki folkowej i world music, stworzył swój własny język muzyczny. Jego utwory – znane z filmów takich jak Nietykalni, Joaquin Phoenix. Jestem, jaki jestem czy Doktor Żywago – są niczym dźwiękowe opowieści, w których każdy akord niesie emocję, a każda pauza mówi więcej niż tysiąc nut. To właśnie te opowieści, przesycone echem amerykańskiego minimalizmu, zagrał Beinhauer – z wyczuciem, wrażliwością i precyzją godną największych mistrzów.
Słuchacze zanurzyli się w świecie harmonii, melancholii brzmienia melodii z filmów Nietykalni (Fly, L’oginale nascosta, Una Mattina), Samba (Expirience), jedynego w swoim rodzaju, wspaniale oddającego uroki włoskiej wiosny Primavera, czy solowy projekt Einaudiego Nightbook, w którym pobrzmiewają echa chopinowskich nokturnów.
Interpretacje fortepianowe Beinhauera oddały istotę stylu Einaudiego – dźwięki układały się w delikatne, ulotne warstwy, przenikające się jak wiatr niosący melodię pośród ciszy. Niektóre nuty wydawały się zawisnąć w powietrzu, inne gasły ledwie słyszalnie, nie domknięte, jakby niedopowiedziane. Właśnie w tej niedopowiedzeniu tkwiła siła – słuchacz stawał się współtwórcą dzieła, dopisując własne emocje do niepełnych fraz.
Beinhauer, znany również jako jedyny wirtuoz harmonium szóstego, potrafił wnieść do wykonania aurę tajemniczości. Jego gra była czymś więcej niż techniką – była spotkaniem dusz: kompozytora, wykonawcy i słuchacza. Każdy utwór stawał się medytacją, nostalgiczną refleksją, cichym powrotem do marzeń i wspomnień, o których zwykle się nie mówi. Wieczór z muzyką Einaudiego to nie był zwykły koncert. To było doświadczenie z pogranicza jawy i snu – subtelna podróż dźwiękiem, który nie dominuje, lecz prowadzi. Muzyka, której nie tylko się słucha, ale którą się czuje – jak szmer liści, jak echo kroków na pustej ulicy, jak wspomnienie, które powraca niespodziewanie i zostaje z nami na długo.
Słuchacze przyjęli koncert z ogromną atencją, wsłuchani w nastrojową muzykę, chłonęli ją niczym morskie gąbki słoną wodę, nic więc dziwnego, że owacjom (okraszonym podwójnym bisem) nie było końca.
Szkoda tylko, że jaworznicka sala widowiskowa MDK nie była wypełniona (jak na to i kompozytor i wykonawca) zasługiwali. Po jaworznickim koncercie Miroslav Beinhauer wyruszył na na dwa koncerty z muzyka Einaudiego do niedalekiego od Jaworzna miasta, na które biletów zabrakło…
foto. Michał Łyp