Nazwa grupy teatralnej, która wystąpiła 14 października 2017 roku w sali widowiskowej Młodzieżowego Domu Kultury (a jednocześnie nazwa fikcyjnego teatru z pierwszej części spektaklu ) niezaprzeczalnie przywodzi na myśl Teatr Osobny Mirona Białoszewskiego, jednakże nawet dogłębna analiza trzyczęściowego przedstawienia „Kulisy” pozwala z cała pewnością stwierdzić, że nie ma on nic wspólnego ani pod względem formalnym ani interpretacyjnym z dokonaniami autora „Osmędeuszy”. Wątpliwe jest, by ktokolwiek (oprócz autora tego tekstu) czuł się tym faktem rozczarowany – reakcje publiczności dowiodły, że widowisko rozgrzało dusze odbiorców oczekujących niebanalnej rozrywki, zapewniającej niemal Arystotelesowskie katharsis.
Przedsięwzięcie jednego z najbardziej znanych i uznanych polskich poetów – prywatny teatr przy placu Dąbrowskiego (zjawisko absolutnie wyjątkowe w czasach realizmu socjalistycznego) miał charakter awangardowy. Wywiedzione z realiów życia codziennego Białoszewskiego eksperymentalne spektakle, ufundowane na prowizoryczności, umowności i antyiluzyjności inscenizacji, wyrastały z mistrzowskiego operowania językiem, ale także wyzyskania prostych rekwizytów, rytmu wypowiedzi czy aktorskiego ruchu i gestu. „Mistrzostwo dramaturga-poety – pisała Anna Krajewska – polegało „na uruchomieniu co najmniej dwóch skojarzeń, z których jedno odsyłałoby ku treściom (…) psychicznym, metafizycznym, filozoficznym, a drugie ku regułom i mechanizmom teatralnym.” Swobodna gra brzmieniem i znaczeniem słów realizowała się w postaci krótkich dramatów, których bohaterami były postacie o płynnej tożsamości, zaś akcją fantastyczne lub abstrakcyjne ciągi zdarzeń o charakterze metaforycznym, krótko mówiąc – Białoszewski stosował się do zaleceń teoretycznych Witkacego, propagującego czystą formę.
„Kulisy” pani Anny Korczyk (scenarzysty, reżysera, autora tekstów piosenek, pomysłodawcy scenografii i kostiumów oraz dyrektora Teatru Oddzielnego) przeciwnie – są sztuką „bebechową” (jak nazwałby ją Witkiewicz). W fabule utworu wyraźny jest porządek czasowy i przyczynowo-skutkowy zdarzeń, a działania postaci są umotywowane prawami biologii i psychologii. Wprawdzie pozornie wydaje się, że nie występuje żadna hierarchizacja wątków, a zdarzenia (poszczególnych części ¬– „Kulis teatru”, „Kulis małżeństwa” i „Kulis korporacji”) stanowią samodzielne epizody nieskładające się w uporządkowane całości wyższego rzędu, jednakże nieprawdziwa jest sugestia, jakoby spektakl miał chaotyczny charakter! (Takąż zawiera artykuł z przedpremierowego przedstawienia w czerwcu 2017 roku, zamieszczony na stronie internetowej MDK). Błąd, błąd, błąd!
Scenariusz opiera się na starannie przemyślanej kompozycji i jest dowodem znajomości istoty postmodernistycznej żonglerki aluzjami literackimi, konwencjami, gatunkami i stylami (na którą mogą sobie pozwolić jedynie erudyci ze specyficznym poczuciem humoru).Widzów obdarzonych wrażliwością nastawioną na klasyczne formy mogła przytłoczyć nie tyle mnogość najbardziej popularnych motywów (przemijania, marności, starości, miłości, śmierci, władzy, kariery, artysty, sztuki, teatru świata) i nawiązań do znanych tekstów kultury, ile powiązania między nimi w obrębie poszczególnych części oraz w całości tryptyku. Niewątpliwie jednak właśnie dzięki obecności niektórych motywów (w szczególności – przemijania i relacji między mężczyzną a kobietą) niepołączone ze sobą, wydawałoby się, części, stanowią całość.
Pierwszy akt wykorzystuje jeden z ulubionych chwytów dramaturgicznych Shakespeare’a – teatru w teatrze, nie przypadkiem więc bohaterowie przygotowują się do wystawienia „Romea i Julii”. Najcelniejsze (chyba w całej sztuce) słowa, skupiające w sobie jak w soczewce świat realny i świat przedstawiony w utworze, a także pointujące „Kulisy teatru” wypowiada Julek, który rozważa sposoby interpretacji roli Romea, kładzie się na scenie i czyni uwagę dotyczącą Julii Capuleti: „Widziałbym ją, ot tak, z dołu (…)”. Tak, to właśnie Shakespeare z żabiej perspektywy, widziany oddolnie, oczami obserwatora, znajdującego się tuż przy ziemi. Dramaturg ze Stratfordu to gigant, któremu trudno dorównać – to pierwsze skojarzenie (zbyt oczywiste). Zacytowane zdanie zawiera także inne konotacje. Julia to jednocześnie postać z tragedii Shakespeare’a i imię aktorki, która ją gra, a w której podkochuje się się Julek. Cóż mógłby zobaczyć Romeo patrzący na obiekt swych westchnień z perspektywy stworzenia poruszającego się w trawie? Cóż mógłby zobaczyć Julek patrzący z pozycji horyzontalnej na Julkę stojącą na balkonie? Zapewne to, co bohater słynnego obrazu Fragonarda („Huśtawka”). Oto esencja spojrzenia mężczyzny na kobietę! A może istota człowieczeństwa? A może jeszcze coś innego? Na tym jednak nie koniec. Julek do błyskotliwego spostrzeżenia dodaje zaskakującą konkluzję: „Julia byłaby dla mnie niebem, taką transcendentną jednością”, co wywołuje nie tylko fenomenalny efekt komiczny, ale także – lawinę kolejnych skojarzeń prowokujących do poważnych i mniej poważnych rozważań. (Czy bohater porusza zagadnienia ontologiczne czy epistemologiczne? Może doświadczenie zmiany perspektywy spojrzenia na Julię jest przyczynkiem do przyjęcia otworzonej przez Kanta perspektywy stawiania pytań – o warunki możliwości (transcendentalizm)). Niektórzy z odbiorców, słuchający uważnie monologu Julka mogli też zauważyć wyraźną polemikę z postawą tytułowego bohatera powieści „Portret Doriana Graya” (Wilde’owski dekadent kocha Sybillę, odgrywającą rolę Julii za jej talent, kiedy dziewczyna staje się sobą, traci nią zainteresowanie, natomiast Julek kocha „Julię i Julkę”). Sądzę, że nieistotne jest, jakie jeszcze asocjacje mogły pojawić się w głowach widzów po usłyszeniu dywagacji Julka. („To nieważne. Ważne jest przestrzeganie zasad BHP!”). To tylko przykład, jak doskonale można było się bawić podczas oglądania pierwszej części przedstawienia! Należy dodać, że jako samodzielna inscenizacja niewątpliwie przywodzi ona na myśl dokonania pani Olgi Lipińskiej – podobne są: atmosfera małego teatru, sytuacja (stale próbowano doprowadzić do powstania spektaklu, jednak nigdy się to nie udawało), sfrustrowany dyrektor, rozwydrzone, podstarzałe aktoreczki i (przede wszystkim) pamiętna postać warchoła, „hiper-Polaka” (w kabarecie był to woźny Turecki, a w spektaklu pani Korczyk – prymitywny pan Henio – rewelacyjnie odegrany przez pana Grzegorza Gołasa!)
Mimo dużej dawki komizmu „Kulisy teatru” nastrajają refleksyjnie, dzięki wyeksponowaniu motywu przemijania. (Radość istnienia zostaje przytłumiona goryczą wynikającą z bezsilności wobec upływu czasu). Jego biegowi poddani są bohaterowie drugiej części – „Kulis małżeństwa” – kobieta i mężczyzna, zmagający się z kryzysem długoletniego związku, przedstawieni jako postacie archetypiczne. Zgodnie z teorią Carla Junga postać żony związana jest z zasadą erosa, a postać męża – zasadą logosu. Jakie to proste! Jednak widz utwierdzony w mniemaniu, że pozostałe elementy spektaklu równie łatwo wpiszą się w myśl ucznia Freuda, dostaje potężnego prztyka w nos, kiedy okazuje się, że po stronie kobiety stoi chór kobiet, a po stronie mężczyzny – chór mężczyzn (w bajaniach Junga Animus to męski element w psychice kobiety, a Anima – żeński element w psychice mężczyzny, więc należałoby się spodziewać, że chór kobiet wypowiada kwestie Animy mężczyzny, a chór mężczyzn – Animusa kobiety). Składnikiem gry z odbiorcą jest także pozorne wprowadzenie patosu (antyczny chór i część sekwencji „Requiem” Mozarta), który w zderzeniu z realiami współczesnej codzienności i kolokwialnym stylem monologów małżonków rodzi zamierzoną groteskę.
Ostatnia część tryptyku, której akcja rozgrywa się równolegle w dwóch konkurencyjnych redakcjach czasopism („Fraktalu M” dla mężczyzn i w „Feniksie K” dla kobiet), nie odbiega od dominującej w całym spektaklu konwencji. Upersonifikowana korporacja niczym zły demiurg z góry obserwuje kłębowisko ludzi opętanych pragnieniem posiadania „łakomych marności”. Determinację podłych intrygantów i intrygantek w pogoni za pieniędzmi, władzą i sławą podkreślają dynamiczne piosenki odśpiewane z aktorskim zacięciem. Ta część „Kulis” jest najbardziej wyprana z elementów komizmu – oglądamy obrzydliwie prawdziwe obrazy prawie każdego środowiska pracy – gęsty, lepki sos zazdrości, zawiści, podłości, zdrady, obłudy, bezdennej głupoty i braku moralności. To jednak nie tylko metafora systemu organizacji pracy czy organizacji społeczeństwa, lecz systemu skomplikowanych relacji między ludźmi, o których jest mowa w całym spektaklu.
Wszystkie części widowiska łączą też bardzo wyraźne (świadomie i celowo przerysowane?) dychotomie: kobieta – mężczyzna, intelekt – uczucia, eros – logos, Eros – Tanatos, dobro – zło, młodość – starość, dojrzałość – niedojrzałość, co znalazło odzwierciedlenie w podziale przestrzeni scenicznej. Z tego względu przeważa układ horyzontalny, który z resztą podporządkowany jest głównemu tematowi utworu (związkom interpersonalnym). Wymusił on określony typ konstrukcji fabularnej, która sprawia, że utwór ma charakter statyczny (brak szybkiego rozwoju zdarzeń, zamiast którego pojawia się pewien układ sytuacyjny). Taki tekst dramatyczny nie żywi się perypetiami, lecz przeżyciami wewnętrznymi bohaterów, co może stanowić nie lada wyzwanie dla aktorów-amatorów.
W spektaklu pani Anny Korczyk największą uwagę zwrócili odtwórcy głównych ról męskich – panowie Kajetan Bystry i Dariusz Łętowski. Przede wszystkim – kapitalne głosy! Miło było ich słuchać, by nasycić się pięknem barwy i odpocząć od monotonnego, kobiecego jazgotu. To głosy warte kształcenia i usłyszenia w profesjonalnym nagraniu. Pan Bystry był przekonujący we wszystkich rolach, pan Łętowski – nadekspresyjny (wręcz ekspresjonistyczny), ale charyzmatyczny i ujmujący. Miłośnicy kobiecych wdzięków mogli podziwiać długonogie piękności wykrzykujące swoje kwestie z odpowiednią dla przyjętej konwencji (groteski) przesadą.
Widzowie, którzy spędzili blisko trzy godziny na podglądaniu działalności prywatnego teatru docenili osobowości sceniczne, nagradzając je głośnymi brawami. Wielość motywów, eklektyzm, intertekstualność sztuki sprawiają, że właściwe każdy mógł się wyjść z budynku MDK usatysfakcjonowany (wybawiony, zbawiony, zabawiony, rozbawiony, ubawiony, a nawet mógł nabawić się czegoś). Oczywiście wszystko jest kwestią interpretacji (dziś każdy uczeń już wie (chociaż nie czytał eseju Rolanda Barthes’a), że autor umarł i to dawno temu i nie ma nic do powiedzenia we własnym dziele i o własnym dziele.
Dla strapionych licealistów i ich nie mniej strapionych belfrów uczących przedmiotu o mylącej nazwie „język polski” sztuka może stanowić rodzaj repetytorium, dla ludzi przytłoczonych codziennością – zwierciadłem ich przyziemnych problemów, dla przerafinowanych dekadentów – zbiorem przypadkowo sklejonych banałów, dla czytających głównie mandaty i program telewizyjny – objawieniem, dla ludzi inteligentnych – świetną zabawą (z różnych powodów – zależy od stopnia oczytania i rodzaju wrażliwości estetycznej), dla zoila – sztuką z jednym motywem (vanitas).
Zaś dla autora tego tekstu (człowieka o ograniczonych horyzontach umysłowych, nielubiącego nowości, starego nudziarza) – przerywnikiem w smętnej peregrynacji w koleinach rutyny (której kolejnym punktem jest powtórna lektura „Czarodziejskiej góry”, „Hamleta”… albo lepiej – „W poszukiwaniu straconego czasu”).
Niech ryczy z bólu ranny łoś,
Zwierz zdrów przebiega knieje.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,
To są zwyczajne dzieje.
Bredzę? Nie! Po prostu lubię Shakespeare’a!
Jacek Fidyk